Pamiętam brata, gdy szedł kopać bale. I to, że na stadionie zawsze klachaliśmy i skubaliśmy słonecznik. W upalne letnie dni trzeba było z samego rana biec na basen, bo potem można nie było już znaleźć miejsca. Gwar niósł się mocno ponad budynkami. Na korcie też się głównie grało. Zdarzało się, że na ” kółku” ganiało nas nawet kilkadziesiąt bajtli.
Na dzień dziecka budziła mnie orkiestra górnicza. Wybiegało się wówczas z plecakiem, do którego skrupulatnie zbierało maszkety – nagrody w różnych konkursach, które odbywały się na terenie ośrodka należącego do kopalni. Bo to był „nasz” ośrodek. Jego bramy zawsze były otwarte. Nigdy nie zastanawiałam się co nas łączyło, ale już wówczas musieliśmy podskórnie czuć się związani tą niewidzialną nicią – nieważne skąd pochodzili nasi przodkowie – byliśmy dziećmi górników, wychowani w cieniu komina górniczego, cieszący się owocami pracy naszych rodziców. Gdy nasze matki w kuchni wieczorem skrywały się półmroku zamartwiając, my ganialiśmy po ośrodku sportowym naszej kopalni.
Kopalnię zlikwidowano. Z basenu nic nie zostało. Jedno z boisk całkiem zarosło. Siatki tenisa kortowego rozkradziono. Ale to co się wydarzało, zostało w nas. I gra nam w duszach. I przekazujemy to dalej.