Kiedy rok temu zaplanowano wycinkę drzew przy ulicy, którą przez osiem lat chodziłam do szkoły podstawowej w Zabrzu-Mikulczycach, poczułam, że moje dzieciństwo powoli odchodzi w niepamięć.

Czterdziestoletnie drzewa, które były świadkami całego mojego życia miały zniknąć, bo remontowano drogę.

Wzięłam więc aparat i poprosiłam córeczkę Ronję, by poszła ze mną na spacer w miejsca, w których bawiłam się w dzieciństwie. Opowiedziałam jej o drzewach, na które się wspinałam – wierzbie płaczącej przy dawnym „pawilonie” Karolinka) , o trzepaku „z tyłu” u babci, którego – jak się okazało – nie ma już od trzech lat, o zabawach na klatkach schodowych, o gonitwie na „hasiokach”, o grze w palanta i w dwa ognie na ulicy, o tajemniczych ścieżkach do babcinego ogródka i o domkach z trawy.

Pokazałam jej wszystko.

Przeszłyśmy ścieżkami mojego śląkiego mikrokosmosu, dochodząc do jego krańców, czyli magicznej ścieżki przy klubie piłkarskim Sparta i dalej, docierając do bunkrów przy ulicy Drobnej, gdzie teraz biegnie nowa trasa drogowa.

Ronja zadawała mi różne pytania i mam wrażenie, że przez chwilę poczuła dreszcz emocji towarzyszący mi w tej wędrówce. Zerwała nawet jabłko z dziko rosnącego drzewa – zupełnie tak jak ja w jej wieku.

I dokładnie tak jak ja kiedyś, znalazła podczas naszej wyprawy drewnianą warzechę, siedziała na schodach piwnicy, na których bawiłam się na kocyku lalkami, a na koniec poszła do babci i wygłupiała się na klatce schodowej. Potem nacisnęła dzwonek (musiała do niego podskoczyć, bo teraz jest wyżej, niż za moich czasów) i padło czarodziejskie zdanie: „babciu, a masz coś dobrego?”

Widziałam w niej sześcioletnią siebie i patrzyłam na to wszystko, co intuicyjnie robi, z zafascynowaniem.

Podczas tej wędrówki sfotografowałam też wszystkie drzewa przy ul. 11 listopada. Część z nich faktycznie została wycięta, ale kilkanaście ocalało, ponieważ wraz z mieszkańcami zaprotestowaliśmy przeciwko ich usuwaniu. Ronja może więc, tak jak niegdyś ja, naklejać na twarz klonowe noski.

Brakuje mi rytuałów przejścia, na wzór staropolskich postrzyżyn czy indiańskich ceremonii.

Symbolicznym końcem dzieciństwa może być ukończenie szkoły podstawowej, ale może być nim również powolne zanikanie dziecięcych mikroświatów, z ich tajemnymi ścieżkami, dziką naturą, wspaniałymi drzewami, trzepakiem na tyłach domu oraz z ludźmi, którzy nam towarzyszyli. Dlatego na jednym z moich zdjęć znajduje się puste krzesło, na którym siadała sąsiadka i obserwowała podwórko, swoje kury i nas.

Możliwe, że jeśli to powolne odchodzenie obserwuje się na bieżąco, utrata dzieciństwa następuje jakby łagodniej, zmiany nie powodują jakiegoś nieprzyjemnego doznania w ciele, jedynie małą nostalgię. Tym, którzy mieszkają poza swymi stronami rodzinnymi, musi być trudniej. Powrót do krainy dzieciństwa czasem bywa niemożliwy, zmiany są zbyt duże. To musi poruszać.

To, co trzeba utracić jawi się wtedy czymś więcej, niż to, co można ocalić.